Wreszcie sobie
usiadłam, dychłam trochę, bo tak, to od rana stoję w kambuzie i
pichcę. Dziś robimy barbecue w marinie, takie prawdziwe,
nowozelandzkie- z toną mięcha, steków, dipów, sałatek... Do tego
dodałam od siebie robaki i ciasto a'la Renata. Przygotowań z
wszystkim sporo, ale to w sumie sama przyjemność. Jeszcze tylko
trunki trzeba dostarczyć, ale to już Tomaszka działka. Start o
17tej, czyli Wy tam w Europie jeszcze będziecie się z boku na bok w
wyrkach przewracać...
Jeśli chodzi o
ostatnie kilka przeżytych tu dni, to było już tak bardziej
normalnie, już się dostosowaliśmy, przyzwyczailiśmy, wszystko
opanowane. Walka z nowymi akumulatorami też zakończona, chociaż
pomimo że były zamontowane już w środę i porządki po pracach
wielkich też zakoczone, to jednak dopiero wczoraj tak na dobre
doszliśmy z chargerem do ładu. … moja wina to była, bo trochę
źle Tomaszkowi obsługę małego guziczka przetłumaczyłam z
angielskiego na nasze i charger nie ładował, jak miał. Teraz już
jest ok, ale upomnienie od kapitana dostałam, że mam się
podszkolić w technicznym, elektrycznym angielskim... jak trza, to
trza.
W poniedziałek była pierwsza prawdziwa kawa poranna u Caroline. Tomaszek uradowany, bo w końcu potakim długim czasie najlepszek kawy świata się mógł napić... Były truskawki i mufinki... no i plany prac na kolejnych kilka miesięcy.
Tym razem
odpuściliśmy sobie deutsche treffen, bo na te niektóre niemieckie
pyski patrzeć nie możemy, ale za to tradycyjnie jako plan b,
wybraliśmy się do Fringsa na piwo. Ray już prawie zamykał, ale
zrezygnował, jak nas zobaczył. Miało być jedno piwo, a skończyło
się na czterech i w nastrojach dość wesołych wróciliśmy na
SANNY. Po deutsche treffen ani śladu w rewas już nie było.
Właśnie, a
propos alkoholu, to chyba tu kiwisy powariowali: wino butelkowe
drogie, o rumie, whisky albo wódce lepiej nie wspomnę... Jedynie
piwo idzie dość ekonomicznie pić (szczególnie we Fringsie, jak za
darmo jest), no i kartonowe wino- dla mnie rewelka. Dobrze też, że
Tomaszek zapas tabaki ma, bo tu najtańsze papierosy 18 dolców
kosztują, czyli lekko licząc- 12 euro. Tanio żyć nie idzie, no
chyba, że bez używek... Od środy zaczynam robotę, więc już
sobie powiedziałam, że co zarobię, to na rozrywki pójdzie...
wszelkie.
No i znowu mnie czas
goni, niestety nie skończę sprawozdania z całego tygodnia..., jak
zawsze zresztą. ...a urlop miał być... i relaks...widać się nie
da, bo nawet Tomaszek od rana zajęty, i wczoraj też..., i
przedwczoraj...- solary montuje, ale o tym i o dorywczej zabawie w
niańki napiszę jutro...
A teraz wymarsz-
Party time!!!