Poznaliśmy się w 2007 roku w malowniczej Grecji... Wtedy nie wiedzieliśmy jak potoczą się nasze wspólne losy i planów na przyszłość nie było.

Połączyła nas wspólna pasja- żeglowanie i tak właśnie zaczęła się nasza przygoda na sy SANNY. Przez ponad rok przygotowywaliśmy JACHT i siebie do REJSU... no właśnie... od początku jasne było, ze PŁYNIEMY DOOKOŁA ŚWIATA.
Wyruszyliśmy w maju 2009 roku z Warns w Holandii i 28 marca tego roku zamknęliśmy pętlę wokółziemską. Nie, nie,... nie zakończyliśmy rejsu, ponieważ SY SANNY czeka na nas w Nowej Zelandii, a i my się tam w listopadzie wybieramy, żeby kontynuować zdobywanie Świata.

Całą historię płynięcia, naszych przeżyć, przygód i wszystko, co było związane z wyprawą postaram się zamieszczać na blogu, choć nie obiecuję systematyczności. W międzyczasie piszę książkę i w niej będę chciała opowiedzieć wszystko.

Nasz REJS stał się sposobem na życie...- życie wśród fal, pełne wyzwań, przygód, ciekawych ludzi!!! Pokochaliśmy WOLNOŚĆ, jaką daje tylko WIATR i WODA.

piątek, 30 listopada 2012


Wreszcie sobie usiadłam, dychłam trochę, bo tak, to od rana stoję w kambuzie i pichcę. Dziś robimy barbecue w marinie, takie prawdziwe, nowozelandzkie- z toną mięcha, steków, dipów, sałatek... Do tego dodałam od siebie robaki i ciasto a'la Renata. Przygotowań z wszystkim sporo, ale to w sumie sama przyjemność. Jeszcze tylko trunki trzeba dostarczyć, ale to już Tomaszka działka. Start o 17tej, czyli Wy tam w Europie jeszcze będziecie się z boku na bok w wyrkach przewracać...

Jeśli chodzi o ostatnie kilka przeżytych tu dni, to było już tak bardziej normalnie, już się dostosowaliśmy, przyzwyczailiśmy, wszystko opanowane. Walka z nowymi akumulatorami też zakończona, chociaż pomimo że były zamontowane już w środę i porządki po pracach wielkich też zakoczone, to jednak dopiero wczoraj tak na dobre doszliśmy z chargerem do ładu. … moja wina to była, bo trochę źle Tomaszkowi obsługę małego guziczka przetłumaczyłam z angielskiego na nasze i charger nie ładował, jak miał. Teraz już jest ok, ale upomnienie od kapitana dostałam, że mam się podszkolić w technicznym, elektrycznym angielskim... jak trza, to trza.

W poniedziałek była pierwsza prawdziwa kawa poranna u Caroline. Tomaszek uradowany, bo w końcu potakim długim czasie najlepszek kawy świata się mógł napić... Były truskawki i mufinki... no i plany prac na kolejnych kilka miesięcy.

Tym razem odpuściliśmy sobie deutsche treffen, bo na te niektóre niemieckie pyski patrzeć nie możemy, ale za to tradycyjnie jako plan b, wybraliśmy się do Fringsa na piwo. Ray już prawie zamykał, ale zrezygnował, jak nas zobaczył. Miało być jedno piwo, a skończyło się na czterech i w nastrojach dość wesołych wróciliśmy na SANNY. Po deutsche treffen ani śladu w rewas już nie było.
Właśnie, a propos alkoholu, to chyba tu kiwisy powariowali: wino butelkowe drogie, o rumie, whisky albo wódce lepiej nie wspomnę... Jedynie piwo idzie dość ekonomicznie pić (szczególnie we Fringsie, jak za darmo jest), no i kartonowe wino- dla mnie rewelka. Dobrze też, że Tomaszek zapas tabaki ma, bo tu najtańsze papierosy 18 dolców kosztują, czyli lekko licząc- 12 euro. Tanio żyć nie idzie, no chyba, że bez używek... Od środy zaczynam robotę, więc już sobie powiedziałam, że co zarobię, to na rozrywki pójdzie... wszelkie.

No i znowu mnie czas goni, niestety nie skończę sprawozdania z całego tygodnia..., jak zawsze zresztą. ...a urlop miał być... i relaks...widać się nie da, bo nawet Tomaszek od rana zajęty, i wczoraj też..., i przedwczoraj...- solary montuje, ale o tym i o dorywczej zabawie w niańki napiszę jutro...
A teraz wymarsz- Party time!!!





sobota, 24 listopada 2012


U nas prawdziwa niedziela po całym tygodniu ciężkiej pracy. W kościele byliśmy, na kawie u Sławka i Ali, tylko nie pasuje do wszystkiego prawie suszące się na deku i grzebanie Tomaszkowe w akumulatorach... Mamy jednak wytłumaczenie na niedzielną pracę... w tygodniu czasu nie było i pogoda nie pozwalała na wielkie roboty pozajachtowe. Lało nieładnie i skupiliśmy się na elektryce i wszelkich robotach pod pokładem.
Żeby tak jednak chronologicznie zacząć, od początku, czyli od poniedziałku, to powinnam najpierw napisać o naszej wizycie we Fringsie. Trochę tam zmian zaszło, Dennis już właścicielem nie jest, ale piwo robi nadal. Oczywiście pracę mam, nawet na mnie czekali i nikogo specjalnie nie zatrudniali. Zaczynam w przyszłym tygodniu, a nie od zaraz ze względu na moją nogę. Niby już nie kuleję i chodzę na płaskich butach normalnie, ale kostka jeszcze w pełni sprawna nie jest i biegać z ośmioma kuflami chyba jeszcze za bardzo nie mogę. W każdym razie witana byłam w knajpie jak członek rodziny, wszyscy po kolei mnie ściskali i normalnie aż mi łezka poleciał ze wzruszenia. Zaczynam więc akcję Frings...
Dobrze być znowu „u siebie”.

Auto przez cały tydzień jeżdziło brudne, bo padało i nie było okazji na gruntowne mycie. Do Caroline też nie dotarliśmy na poranną kawę, tak byliśmy zajęci, a ja jeszcze Tomaszka naciskałam, żeby jak najszybciej skończył tą całą rozgrzebaną robotę elektryczną. No właśnie, bo jeszcze ważne, a wcześniej nie wspomniałam, to to, że 4 nowe akumulatory mamy, 2 solary i charger. Nowiutkie wszystko przyszło z Auckland i znowu na końcie niemała kwota zniknęła.

W sobotę wybrałam się z Alą, Natalią i Oliwką do Auckland na shopping. Babski typowy dzień w centrum handlowym. Nakupiłyśmy pełne siatki ciuchów i butów, a panowie w tym czasie bawili się w garażu w wskrzeszanie naszej Yamahy. ...oj, przepraszam Tomaszku i Sławku- to żadna zabawa nie była- wy ciężko pracowaliście... Skończyło się wieczornym grillem i stekami i winkiem... Za to lubię Nową Zelandię...
Pogodę mamy w końcu odpowiednią jak na prawie lato. Dziś grzało dobre 25 stopni i cały następny tydzień też się dobrze zapowiada. Przed nami jeszcze montowanie solarów i założenie nowej budy (jak paczka dojdzie). Potem może trochę oddechu złapiemy, jakieś imprezy towarzyszące się szykują, a potem znowu Tomaszek się za projekt kolejny weżmie... czy to agregat będzie, czy małe malowanie, czy watermaker.... jeszcze nie wiadomo. Czasu mamy do maja, więc chyba się wyrobimy. Trzeba w międzyczasie na urlop na południową wyspę pojechać, popracowac u Wayna i Caroline, we Fringsie, poobijać się, pogrillować, pooddychać nowozelandzkim powietrzem.... Powoli..., nigdzie się nie spiesząc, żyć po prostu...easy...





Pierwszego zdjęcia to chyba nie muszę opisywać..., numer 2 to Whangarei Heads, trzecia i czwarta fotka jest z wczorajszego party... Tak sobie tu żyjemy...


Gogol


poniedziałek, 19 listopada 2012

Roboty na pokładzie rozpoczęte pełną parą. Sprzątanie swoją drogą, układanie całego dobytku, wywalanie nadmiaru "przydasię", a z drugiej strony planowanie poważnych remontów, przeróbek i montowanie nowych sprzętów. Dziś od rana mięliśmy akcję akumulatorową i solarową. Zamówiliśmy w Auckland co potrzeba i znowu nam wyssie z konta niemałą sumkę... No ale jak trzeba, to trzeba- SANNY bez prądu, to jak człowiek bez krwi... żyć nie idzie, a jak idzie, to krótko i na małych obrotach.
Wczorajszy wieczór był jak zwykle obżarciowy i miły, że aż........ Tym razem gotowała Caroline, ale muszę przyznać, że dogoniła Wayna w kunszcie i zaskoczyła nas nowościami.... szczególnie deserem.
Pomimo chwalenia, nie dała się jednak przekonać, że jagnięcina jest lepsza od pierogów...
No właśnie... a propos pierogów, to od grudnia zaczynamy wekendowe gotowanie po polsku. Razem z Alą. Caroline, Abby będziemy pichcic i uczyć Nowozelandki potraw naszych babć (piszę "naszych", tzn. Ali i moich).
Wczoraj u Caroline poznaliśmy nowego czworonożnego członka rodziny- Abby ma super psiórka- nazywa się Cash i Tomaszek mówi, że waży więcej ode mnie. Jest wielki, to fakt, ale przy tym milusi, że nawet się zaoferowałam z nim na spacery chodzić.
Dziś krótko, bo robota czeka. Tomaszek już w transie myślowym jest i jak muszę też dołączyć. Wieczorem "Deutsche Treffen" w Rewas- trzeba się pokazać i nowe pyski poznać. No i w między czasie umyć auto trzeba, bo troszeczkę je roczny brud i zastój zmęczył.

Gogol




niedziela, 18 listopada 2012


Pierwszy weekend w Whangarei za nami. Odwiedziny były najpierw u Caroline, a w niedzielę u Ali i Sławka. Miało nie być alkoholowo, bo w poniedziałek dzień pracy, ale jakoś tak w trakcie o tym zapomnieliśmy. No w każdym razie powitania na dobre rozpoczęte. Dzisiaj byliśmy w Rulophie powiedzieć „hello” całej załodze firmy. Tomaszek się zdziwił, że go chłopaki powitali jak kumpla z pracy... Miło było.

Najważniejsze, że jest auto ...., tak, tak... nasza czerwona mazda choć lekko zaniedbana, to jednak cztery kółka ma i nadal daje radę na ulicach nowozelandzkich. Co my byśmy bez Caroline i Wayna zrobili... Zresztą nie tylko bez nich, bo gdyby nie Ala i Sławek, to pewnie też marnie byśmy wyglądali.
Trochę dziś było latania i takiego początkowego załatwiania. Trzeba było od karty zacząć do telefonu, potem tankowanie, potem zakupy, potem stawianie żagla, potem znowu zakupy- skutek zakupów pierwszych. Na końcie zaczyna więc ubywać wprost proporcjonalnie do ilości upływających dni w Whangarei. Dzisiaj numerem jeden była kuchenka gazowa z piekarnikiem, potem niezbędne złączki i cała akcja z jej mocowaniem. … akcja nieskończona. Caroline w międzyczasie wymyśliła wieczorne spotkanie u nich z Abby, więc gotować dziś znowu nie muszę...Ciekawe, co Wayne tym razem upichci...? Za pół godziny wychodzimy.
A propos pogody, to chyba się tu naprawdę lato zaczyna, bo dziś nawet krótkie spodenki ubrałam.... Na pogodę w Europie wolę nie patrzeć na internecie, bo chyba nie warto... Co prawda będzie u Was zaraz śnieg, ale nasza perspektywa 30 stopni za parę dni raczej mi bardziej odpowiada. Muszę zacząć zdjęcia robić, w końcu nowy aparat w Singapurze kupiliśmy. No właśnie i miałam napisać o całej podróży, ale to znowu nie dziś, bo już czasu nie ma...

Gogol

Pierwszy weekend w Whangarei za nami. Odwiedziny były najpierw u Caroline, a w niedzielę u Ali i Sławka. Miało nie być alkoholowo, bo w poniedziałek dzień pracy, ale jakoś tak w trakcie o tym zapomnieliśmy. No w każdym razie powitania na dobre rozpoczęte. Dzisiaj byliśmy w Rulophie powiedzieć „hello” całej załodze firmy. Tomaszek się zdziwił, że go chłopaki powitali jak kumpla z pracy... Miło było.

Najważniejsze, że jest auto ...., tak, tak... nasza czerwona mazda choć lekko zaniedbana, to jednak cztery kółka ma i nadal daje radę na ulicach nowozelandzkich. Co my byśmy bez Caroline i Wayna zrobili... Zresztą nie tylko bez nich, bo gdyby nie Ala i Sławek, to pewnie też marnie byśmy wyglądali.
Trochę dziś było latania i takiego początkowego załatwiania. Trzeba było od karty zacząć do telefonu, potem tankowanie, potem zakupy, potem stawianie żagla, potem znowu zakupy- skutek zakupów pierwszych. Na końcie zaczyna więc ubywać wprost proporcjonalnie do ilości upływających dni w Whangarei. Dzisiaj numerem jeden była kuchenka gazowa z piekarnikiem, potem niezbędne złączki i cała akcja z jej mocowaniem. … akcja nieskończona. Caroline w międzyczasie wymyśliła wieczorne spotkanie u nich z Abby, więc gotować dziś znowu nie muszę...Ciekawe, co Wayne tym razem upichci...? Za pół godziny wychodzimy.
A propos pogody, to chyba się tu naprawdę lato zaczyna, bo dziś nawet krótkie spodenki ubrałam.... Na pogodę w Europie wolę nie patrzeć na internecie, bo chyba nie warto... Co prawda będzie u Was zaraz śnieg, ale nasza perspektywa 30 stopni za parę dni raczej mi bardziej odpowiada. Muszę zacząć zdjęcia robić, w końcu nowy aparat w Singapurze kupiliśmy. No właśnie i miałam napisać o całej podróży, ale to znowu nie dziś, bo już czasu nie ma...

Gogol

sobota, 17 listopada 2012


Chyba już większość z Was obliczyła, że w Nowej Zelandii już północ z soboty na niedzielę, czyli, że już my tu jesteśmy... Nawet nie od dziś, ale nawet od wczoraj... Naszego wczoraj, a waszego dziś. Stopy na kiwilandowej ziemi postawiliśmy w piątek 16tego dokładnie o 14.30 na lotnisku w Auckland. Przywitał nas najpierw urzędnik imigration, potem biosecurity, a na końcu Caroline z bukietem cudnym. Powitania trrrrwwaaałłyyyyy... acha, jeszcze pogoda nas powitała jaka się należy- żeby wam smaka zrobić, to tylko napiszę, że kurtki zaległy w bagażniku w aucie, a zaraz po przyjeżdzie do Whangarei wskoczyłam w japonki.
Droda do domu autem wyglądała jak jazda z pracy po 17tej w Ruhrgebiet, więc trochę nam zeszło, choc Carolina cisnęła mazdą ile fabryka dała. Na miejscu była Ala i znowu powitania....
….do rzyczy... Sanny najważniejszy był tego dnia... i na pokład nam spieszno było. Trochę mieliśmy zamieszania z bączkiem marinowym, i na końjcu wskoczyliśy do naprawdę małej łupinki ledwo upychając wszystkie kofry. Kolibaliśmy się na rzece pod prąd było ciężko, ale i to przetrwaliśmy. Sanny prawie miesiąc temu zmienił miejsce zamieszkania, znaczy adress został ten sam- Marina Whangarei, ale z szarego końca wylądował w centrum portu, blisko mostu (dla obeznanych w temacie).
Łódka nas mile zaskoczyła..., a właściwie, to nie łódka, ale nasze kochane Kiwisy- Ala i Sławek, którzy dbali o Sanny i pięlegnowali przez ponad rok. Żadnego syfu, marasu, zieleniny, pleśni, kurzu trochę, żadnej rdzy rozmiarów niebezpiecznych. Nawet zapach zaduchu minął po 15 minutach. No można powiedzieć, że serce się radowało.
Nasze powitanie z jachtem było jednak krótkie, bo Wayne już czekał ze stekami w domu. Caroline zarządziła kolację i trzeba się było uwijać. Pojedliśmy więc jak przystało na gościnę na Hatea Drive, czyli wybornie, wyszorowaliśmy się pod prysznicem i ….nie, nie... nie legliśmy się w wygodnym, podgrzewanym wyrku.... woleliśmy pierwszą noc na Sanny spędzić. Wayne odwózł nas do mariny i dosłownie nie minęło 10 minut, a już chrapaliśmy razem z całą bandą moich misiów w dziobowej koji.
Od rana rozpoczęły się prace ogólno- organizacyjno- porządkowe. Od rana, znaczy od 6, bo zmiana czasu o 12 godzin nam więcej spać nie pozwoliła. To nawet dobrze było, bo sporo w ten dzień dokonaliśy. Znaczy ja dokonałam, bo efekty mojej pracy widać, a Tomaszkowej to tak średnio... (Właśnie teraz jak to piszę, to mój kapitan na mnie zerknął spode łba...).
Rozpakowywaliśmy kofry, układaliśy wszystko na miejsce, no wiadomo- nic ciekawego. Krótkie zakupy też były w Pack'n Save, przywitanie z Braynem-kapitanem portu, a potem znowu porządki... i padać zaczęło. Też się zdaża... Acha, zapomniałam napisać- nie dość, że miejsce fajne, to jeszcze blisko pomostu z wodą, więc wąż już pociągnęliśmy.
Teraz jest noc, spać nie możemy, bo przez przypadek popołudniu się drzemnęliśmy i teraz dupa a nie sen nas moży. Tyle dobre, że jest czas na napisanie i małe świętowanie przy świecach, rożowym winie i kadzidełku. Jutro niedziela, do kościoła trzeba i na lunch do Szostków. Tomaszek już czeka na księżniczki...
No i jeszcze dla zainteresowanych moim wypadkiem, to jest trochę lepiej, ale łażę nadal ledwo. Jutro napiszę, o plusach mojego chwilowego kalectwa i o przygodach lotniskowych... jak obiecałam chyba wczoraj...



Gogol


czwartek, 15 listopada 2012

Za nami 20 godzin lotu. Jest teraz 7 rano i siedzimy w Sydney na lotnisku. Dziwnym trafem udało się nam połączyć z darmowym internetem- u nas to niebywałe szczęście, bo co darmowe, to nas sie zwykle nie chyta...
Podróż jak do tej pory mijała sprawnie, nie dłużyło się, ale kilka akcji na miare podniesionego ciśnienia było począwszy od Frankfurtu, bo nie chcięli nas w ogóle dopuścić do odprawy. Całą historię opiszę już z Whangarei. Jesteśmy troche zmęczeni, ale tylko trochę, dośc objedzeni, śmierdzimy potem... Typowa podróż za 2 oceany...
Obiecuję napisać za niedługo całą resztę istotych faktów, teraz tylko, żebyście wiedzieli, że żyjemy...

Gogol

środa, 14 listopada 2012

Ostatnie pół doby do startu, ostatnie godziny przed wylotem, ostatnia nerwówka, ostatnie dopakowywanie, chociaż ani miejsca w kofrach, ani za wiele kilo niedowagi nie ma... wręcz przeciwnie- każda walizka, podręczna, główna, moja torebka , komputery, nawet kieszenie wypchane są po pachy i ani deko już się nie wciśnie. Wczoraj zakończyliśmy w sumie akcję pakowania i główne bagaże nawet spjęliśmy pasami, żeby przypadkiem nie było pokusy, żeby do nich doładowywać. Średnio mamy po kilogramie za dużo, a w moim podręcznym jest ekstremalnie ponad  2 kilo nadmiaru. No trudno, trzeba na szczęście liczyć... i na przychylność obsługi check in. Może się uda. Na wszelki wypadek jesteśmy przygotowani na plan b i Sigi Kania będzie stał w pogotowiu i odbierał nadkilogramy. Wczoraj też spędziliśmy trochę czasu zastanawiając się nad tym co pierwsze będzie z kofrów wyciepnięte z przymusu.... wyszło, że spirytus... i to nas trochę boli, ale jak za flaszkę mamy potem 25 euro płacić jako nadbagaż, to dziękujemy...

Z takich może jeszcze innych ważnych spraw, to wczoraj jak zwykle biegałam... chydnięcie, kondycja. Biegam codziennie, więc odpuścić i wczoraj nie mogłam..., a Tomaszek prosił : Daj sobie spokój ten ostatni dzień... No i pobiegałm sobie tak, że zwichnęłam staw skokowy i ledwo łażę. Nie umiem stąpać, chodzę po schodach z trudem, ruszam stopą ledwo co... A mówił Tomaszek, że mam sobie odpuścić...
Kulę mi do tego Tadek przyniósł i będę na lotniskach świata z kryką paradować... No pięknie!!!

Wczoraj popołudniu do Edka i Ireny pojęchaliśmy na pożegnanie oficjalne. Już tak od kilku dni odwiedzamy i się żegnamy. Tym razem w towarzystwie Bismarka i jak zwykle pysznego sernika, którego smak musimy na najbliższe kilka lat w ustach zapamiętać.

Za niedługo Sigi wpadnie i z całym wyjazdowym kramem zabiera nas do Solingen podobno na rolady... kochana Jola...pomyślała, że rolad tez przez jakiś czas jeśc nie będziemy mięli okazji...
To chyba wszystko tak na chwilę obecną. Liczymy godziny... Za oknem słoneczko, jakby nas chciało tak ładnie pożegnać i z miłe wspomnienia z jesiennej europy pozostawić.
W Nowej Zelandii tez słońce czeka i lato i woda i SANNY!!!

czwartek, 8 listopada 2012


Wiem, wiem.... miałam skończyć, ale tak jakoś się przedłużyło.... do czwartku. Moje tłumaczenie pewnie będzie kulawe.... Działo się dokoła dużo, a w zasadzie może nie tyle działo, co mięliśmy głowy zajęte paczką numer dwa i ogólnie pakowaniem. W poniedziałek spakowaliśmy graty i Tomaszek z drżeniem serca zawiózł paczkę. ...Z drżeniem, bo na hali waga wskazywała 31 kilo, a limit jest do 30tu. Nadzieja była, że nasza waga trochę kłamie i zawyża. To by nawet mi pasowało, bo się codziennie na niej ważę...
Mój kapitan wrócił zadowolony- pakiet wysłany- 30 kilo. Zostały nam tylko 2 kofry po 23 kilo i 2 podręczne po 7. Do tego 2 komputery i moja pojemna torebka. Akcja „pakowanie ciąg dalszy” rozpoczęła się we wtorek. Wyładowaliśmy wszystko z szaf, szafeczek, półek, co poleceć z nami do Kiwilandu musi. Trochę tego się nazbierało... pomijając ciuchy oczywiście...- najmniej istotne dla nas są. Na oko to kilogramowo wyszło za dużo. Niby większość do paczek spakowaliśmy, a tu się okazuje, że chyba jednak większośc to nie była. Coż nam było zrobić...- zacisnęliśmy zęby i ładowaliśy. Dziś do południa dwa główne kofry zostały prawie zapełnione... bez ciuchów...
Grunt, że klamoty na jacht się zmieściły.
Teraz dopełnimy jeszcze podręczne walizki i poupychamy ciężary mniejszych rozmiarów do komputerów... mamy nadzieję, że się na lotnisku do pierdołów doczepiać nie będą...
No i znowu muszę kończy, a tekst w powijakach... juuutttrrrrrrrrrroooooooooo skończę....
ale na osłodę i pocieszenie (siebie chyba) wstawiam fotkę z naszego grzybobrania prawie 3 tygodnie temu.


niedziela, 4 listopada 2012


Odliczanie na dobre rozpoczęte. Zostało dokładnie 10 dni. Znaczy w środę 14tego o tej porze będziemy już na lotnisku żegnać się z Sigim i Agi. Pewnie będę płakać, bo to w końcu znowu rozstanie ze światem tutejszym, z przyjaciółmi, rodziną, znajomymi. Niby szkoda, ale w końcu na jacht lecimy, do Nowej Zelandii, do kiwisów, do lepszego i bardziej przyjaznego kraju na samym końcu świata.
W piątek poszła w trasę pierwsza paczka – 29 kilo żywej wagi- watermaker plus kilka pierdołów do jachtu. Druga paczka niestety tyle szczęścia nie miała i została cofnięta na wadze... Nie z powodu wagi... z powodu wymiarów. Mięliśmy trochę sprzeczne informacje z dwóch różnych Dhelów no i tak jakoś wyszło, że 10 centymetrów paczka okazała się za duża. Trochę nas to jakby podkurwiło, bo pakowaliśmy tę paczkę pół dnia, a teraz wszystko od nowa. No trudno... Dzisiaj Sigi przywiózł kilka kartonów, więc trzeba będzie coś poskładać i spłodzić nową, ciutkę mniejszą- 30kilową...

Co tam się jeszcze wydarzyło... acha... grzyby zaliczone... nawet z sukcesem. Mecz piłki nożnej na prawadziwym, wielkim stadionie też..., wszelkie imprezy, urodziny, party bez okazji też... , szpitale, operacje, leczenia za nami. Tomaszek już finiszuje z zębami...Tylko lecieć na drugą półkulę pozostaje. Jutro skończę pisanie... obiecuję. Teraz muszę w pół zdania urwać...