Poznaliśmy się w 2007 roku w malowniczej Grecji... Wtedy nie wiedzieliśmy jak potoczą się nasze wspólne losy i planów na przyszłość nie było.

Połączyła nas wspólna pasja- żeglowanie i tak właśnie zaczęła się nasza przygoda na sy SANNY. Przez ponad rok przygotowywaliśmy JACHT i siebie do REJSU... no właśnie... od początku jasne było, ze PŁYNIEMY DOOKOŁA ŚWIATA.
Wyruszyliśmy w maju 2009 roku z Warns w Holandii i 28 marca tego roku zamknęliśmy pętlę wokółziemską. Nie, nie,... nie zakończyliśmy rejsu, ponieważ SY SANNY czeka na nas w Nowej Zelandii, a i my się tam w listopadzie wybieramy, żeby kontynuować zdobywanie Świata.

Całą historię płynięcia, naszych przeżyć, przygód i wszystko, co było związane z wyprawą postaram się zamieszczać na blogu, choć nie obiecuję systematyczności. W międzyczasie piszę książkę i w niej będę chciała opowiedzieć wszystko.

Nasz REJS stał się sposobem na życie...- życie wśród fal, pełne wyzwań, przygód, ciekawych ludzi!!! Pokochaliśmy WOLNOŚĆ, jaką daje tylko WIATR i WODA.

środa, 26 grudnia 2012


Wesołych Świąt …. po świętach!!!
Mamy nadzieję jednak, że do wszystkich doszły życzenia online lub też pocztowe, więc te powyższe są tylko dodatkiem. No cóż... sporo znowu czasu upłynęło od mojego ostatniego gryzdania i nic z mojej poprawy i obietnic systematyczności. Tak to już jest, że na urlopie czasu brak. Wszystko się do tego złożyło- święta, zakupy, prezenty, łowienie ryb, odwiedziny, praca u Caroline, praca we Fringsie... normalnie nudzić się nie dało, a nawet często zaniedbywaliśmy obowiązki.
2 tygodnie temu w sobotę wybraliśmy się w końcu na pierwszy w tym sezonie fishing z Waynem. Nie było to jednak zwykłe łowienie, tylko „competition”. Tomaszek ze Sławkiem na jednej łódce, a ja z Waynem na drugiej. Zaczęliśmy od zbierania pipis (pyszne muszle), a skończyło się na kilku poważnych snaperach..., tzn. w naszej drużynie były poważne i było ich kilka, bo w teamie tomaszkowym tylko mój kapitan uratował honor ludzi morza i chwycił 3 sztuki.
W niedzielę zrobiliśmy sobie wycieczkę do Opua, odwiedziliśmy Anke i Guntera- Niemców z jachtu Tramp. Było miło, chociaż pogoda nie za bardzo nam sprzyjała.
Potem był tydzień gonitwy i roboty. Tomaszek musiał trochę tempo narzucić w garażu, bo robota z początku nie szła. Dużo było grzebania ze wzmacnianiem konstrukcji garażu i przycinaniem regipsów. W sumie zakończenie całości wyszło w piątek, a w sobotę była tylko lekka kosmetyka.
Najpierw Caroline wymyśliła, że to będzie jej prezent dla Wayna na Święta, ale wyszło, że to prezent od nas i Caroline. Nie powiem,... Tomaszek się dość narobił. W 9 dni odnowił cały garaż, że można w nim piękną sypialnię urządzić. Nawet się zastanawialiśmy, czy się teraz Caroline tam nie przeprowadzi ze swoim warsztatem malarskim... Efakt roboty jest niesamowity. Tak powala, że kontrakt na drugi garaż też już Tomaszek dostał. … że o innych pracach nie wspomnę. Caroline dba o Tomaszka i terminaż prac już przygotowała.
Ja nie byłam dla mojego Kapitana w pełni dostępna, bo pracowałam we Fringsie. Ostatni tydzień nawet ekstremalnie- 4 dni i to po 8 godzin. Wiadomo- Święta... ludzie kasę muszą gdzies wydać, sporo było imprez firmowych. W sumie nie narzekam, ale wolę mniejszy wymiar godzin tygodniowo..., no tylko jak przychodzi do wypłaty, to wtedy zapominam, że siódme poty wylewałam i kilometry z kuflami robiłam.
W czwartem miałam dzień pierogowy- byłam u Ali i kilka godzin spędziłyśmy na lepieniu. Chyba właśnie od tego dnia poczułam, że idą Święta...
W niedzielę imprezę przedświąteczną zorganizowała Caroline dla całej rodziny- a że my się do tej bandy też zaliczamy, to razem objadaliśmy się pieczoną szynką, udzikiem jagnęcym, barszczem, pierogami, duszoną kumarą i świątecznym czekoladowym pudingiem... hmmm... Nie ma to, jak Wayne coś ugotuje!!!
Wigilię spędziliśmy bardzo po polsku- z całą rodziną Szostków i Magdą. W perwszy dzień Świąt pojechaliśmy do domku Caroline i Wayna do Whangarei Heads. Były też nasze kochane polskie kiwisy i razem świętowaliśmy przy barbecue do póżna. Wczoraj zostaliśmy sami i relaksowaliśmy się w spa z cudnym widokiem na ocean. Nie było upalnie...- około 27 stopni, ale Tomaszek zdążył nabrać kolory...
Dzisiaj wróciliśy troche zmęczeni- wiadomo- święta meczą, zwłaszcza to jedzenie! Chyba potrzebujemy kilku dni na regenerację i unormowanie naszych żołądków...
… a właśnie... a propos żołądków, a właściwie uczty dla żołądków, to jeszcze muszę napisać o węgorzach wędzonych... tak, tak... niech ślinka cieknie wszystkim amatorom tych ryb, bo naprawdę Tomaszek najpierw złowił, a potem tak je uwędził, że migiem zniknęły ze stołu. Poprostu uczta dla podniebienia. Nawet Sławek, który się zastrzegał, że nie za bardzo lubi i tylko posmakuje, po pierwszym kęsie zaplanował na piątek kolejne połowy. U Wayna w domku przy plaży stoi spora wędzarnia, taka akurat na kilkanaście dorodnych sztuk, więc pewnie za kolejnych kilka dni znowu pojedziemy się trochę relaksować i przy okazji uwędzić „co nieco”.

Nie dało się napisać wszystkiego, ale tak w skrócie macie pogląd na nasze dość napięte ostatnie 2 tygodnie. Końca świata nie było, cyklon też nas nie zmiótł, tylko przyniósł 3 dni deszczu, tak sobie tutaj żyjemy... w środku miasta, blisko natury...w Nowej Zelandii.... na końcu świata....









Gogol

niedziela, 9 grudnia 2012


Cały tydzień zawaliłam, znaczy w pisaniu zawaliłam, bo taki był jakoś czas nie za bardzo sprzyjający. Jak były chęci i wena, to czasu brakowało, a jak chwila wolnego się nadarzyła, to nie było o czym pisać. Chociaż w zasadzie, to już od poniedziałku poprzedniego się zaczęło „dziać”. Na początku tygodnia byliśmy na imprezie powitalnej nowoprzybyłych żeglarzy. My niby żadni „nowoprzybyli”, ale bilety zdobyliśmy i razem z Caroline i Waynem rządziliśmy na zabawie. Część oficjalna jak zwykle specjalna niebyła, jedzenie też nie powaliło, ale za to after party było numer jeden. Oczywiście poszliśmy do Fringsa, i chyba dlatego na drugi dzień odczuwałam skutki balowania. Było nas tam razem około 30 osób... piwo, wino, a potem i inne trunki lały się raczej nieskromnie. Wszystko to moja wina, bo postanowiłam się dobra zrobić i stawiać... Mam we Fringsie otwarty rachunek, zniżki na napitki- w końcu tam pracuję, więc nie liczyłam, ile na zyszyt brałam. Na szczęście w środę się okazało, że nie aż taki diabeł straszny i w kilka godzin wszystko odrobiłam... Zabawa była przednia, wszyscy zadowoleni, więc co, tam.... raz się żyje! Poznaliśmy kumpla Wayna, przedstawiciela handlowego farb- Toniego, który korzenie ma z Chorwacji i po takiemu też trochę mówi . Tomaszek sobie z nim pogawędził... , a Wayne i Caroline oczy szeroko otwierali ze zdziwienia, że nie tylko angielski na świecie istnieje.
No właśnie, a propos Fringsa, to jestem po pierwszych szychtach... weszłam w rytm. Pracowałm w środę i piątek, ten tydzień pracuję jeszcze dodatkowo we wtorek, a pewnie skończy się, że i w sobotę zadzwonią..., oby nie, bo w sobotę mamy już zaplanowane łowienie ryb ze Sławkiem.

No kurde..., co tam jeszcze się wydarzyło.... Tak to jest, jak się na bieżąco nie pisze...
Sanny już doprowadzony do porządku, wszystko działa jak należy, kolejne prace są odłożone na potem, bo nie „wołają jeść”. Teraz Tomaszek rozpoczął akcję- „remont na Hatea Drive”. Caroline projekt przedtawiła, więc trzeba było opracowac plan robót. Najpierw pod młotek idzie garaż wewnątrz- dziś wzięliśmy od Wayna ciężarówkę i kupiliśmy cały materiał. Od wtorku zaczynamy na poważnie.
… acha... w sobotę byliśmy na świątecznym jarmarku na moście- blisko nas. .. no fajnie było, wszystkie pierdołki się podobały, ale za każdym razem, jak coś chciałam kupić, Tomaszek mówił- „przecież sama to możesz zrobić”... no i prawda, więc zakupiłam płotno malarskie, farby, pędzle, kilka niezbędnych dodatków i przyrządów, muszle mam, piasek na plaży... no i zaczęłam pracę twórczą...! - 2 obrazki już gotowe. Może to nie Picasso, może na kolana nie powalają, ale są moje i gdzieś na pewno zawisną.

W niedzielę zrobiliśmy sobie taki bardzo spontaniczny wypad do lasu i do jaskiń. Trochę byliśmy do tego nieprzygotowani, bo ani butów odpowiednich, ani latarki, ani plecaka nie mięliśmy, ale wycieczka się udała i zdjęcia wyszły ładne. .. tylko bateria w aparacie siadła pod koniec, więc trzeba się wybrać ponownie...

Pierwsze „fish and chips” tez już za nami. Zaraz po wędrówce pojechaliśmy cabrio do take away i nawpychaliśmy w siebie tego tłustego, pełnokalorycznego szajsu... no trudno..., raz można.... no tak, tylko, że z Alą się już na czwartek umówiłam... na fish and chips do Fringsa. Taki barowy wieczór chcemy zrobić- piwo, zagrycha- bardzo niezdrowo!!! Czyli to już będzie drugi raz w tym tygodniu.... nieładnie...., trzeba będzie zaiwaniać w pracy, żeby zrzucić nadmiar.
Święta już zaplanowane- co, gdzie, u kogo. Roplanowane mamy jadłospis i prezenty. Już tylko parenaście dni... a tu coraz cieplej. Skóra pierwsza już zeszła od niezaplanowanego opalania...

3majcie się cieplutko tam w zimnych krajach...

Gogol  








sobota, 1 grudnia 2012


Weekend prawie za nami, jeszcze tylko kilka godzin niedzielnego wieczoru zostało i nowy tydzień pełen wyzwań zaczniemy. Prace już zaplanowane, rozkład jazdy też...
co do wydarzeń poprzedniego tygodnia, to napewno muszę napisac o akcji „solary”. Tomaszek się wziął z rozmachem za całą konstrukcje i podczas gdy ja szalałam w kuchni z Natalią i Oliwią pod nieobecnośc ich rodziców- kapitan walczył w garażu z rurkami. Wycinał, szlifował, giął i mierzył. Całe popołudnie i wieczór spędził dopracowująć projekt, a potem w sobotę aż do ostatniej chwili przed imprezą montował pierwszy solar... Nawet mu to ładnie wyszło!!!

Lato wczoraj przywitaliśmy godnie, jak na prawdziwe barbecue nowozelandzkie przystało. Trochę się wszystko przeciągnęło w czasie...after party też było... już na pokładzie SANNY i dzisiaj mnie chyba lekko głowa bolała. Piszę „chyba”, bo od rana sporo godzin upłynęło, nudy nie było i zapomniałm w zasadzie o mini- kacu.
Pogoda dzisiaj była wyborna... Dach otworzyliśmy i w południe z wiatrem we włosach pojechaliśmy na Whangarei Heads. Po drodze zajechaliśmy do Caroline i Wayna do domku letniego i Tomaszek się na koszenie trawnika załapał... co Wayne by bez niego zrobił....
Zrobiliśmy ładny spacer po Ocean Beach i w końcu wypróbowaliśmy nasz nowy aparat fotograficzny... Instrukcję nie wystarczy przeczytać... trzeba jeszcze praktyki nabrać...

Acha- dzięki Aneta za przepis na czerwone masło- zrobiło furorę!!!



Gogol